Wtedy to był „Poranny świat Marty K.” emitowany w Sygnałach dnia. Wtedy w radiu nikt nie brał się za gotowanie, bo to wydawało się nieatrakcyjne – przecież w radiu nic nie widać. A ja postanowiłam spróbować. Zaprosiłam Roberta do grillowania w wakacje. Trochę ryzykowałam. Nie do końca wiedziałam, co z tego wyniknie, ale postanowiłam zaryzykować, bo kiedyś słyszałam Roberta i podobało mi się, jak mówi. Na wszelki wypadek zabrałam z domu najprostszy, balkonowy grill i kupiłam po drodze jakieś kiełbaski i mięso, bo zupełnie nie wiedziałam, z czym Robert się zjawi, a było mi wstyd prosić go, żeby coś przywiózł. No i przez te wszystkie zakupy byłam bardzo spóźniona, a umówiliśmy się na skraju Lasu Kabackiego. Dotarłam tam zdyszana. Patrzę, a tam Robert w białym kitlu, z asystentami w wielkich czapach kucharskich. Na drewnianych stołach były już rozłożone białe obrusy, a na tych obrusach piętrzyły się: krewetki, łosoś, faszerowane papryczki... cuda! I to wszystko po to, żeby zaistnieć na antenie przez 4-5 minut, bo tyle trwała emisja! Proszę sobie wyobrazić miny tych, którzy uprawiali jogging w lesie, kiedy zobaczyli takie przyjęcie o 6 rano! Robert był tak świetnym rozmówcą, że postanowiłam zrobić z nim program. Grillowaliśmy rano w piątki, a popołudniami przychodził do studia.
A potem, kiedy „Lato z Radiem” zobaczyło, że jest taki dobry, to go zabrało w trasę koncertową i Robert gotował dla 17, 5 tys. osób podczas każdego koncertu.
Moim zdaniem Robert zmienił przyzwyczajenia kulinarne Polaków. Nauczył ich kuchni lekkiej, nietłustej i dodawania świeżych ziół. Dzięki niemu sama zaczęłam gotować. Kiedy zapraszam gości, dzwonię do Roberta po radę.